poniedziałek, 31 maja 2010

~Kurczak z szafranowym ryżem i leczo z bakłażana~

Oglądaliście kiedyś filmy, w których pokazywano sceny pałaszujących zachłannie soczyste kawałki kurczaka biesiadników? Nie twierdzę, że w przemyśle filmowym jest ich zatrzęsienie, ale czasami jak się sobie przypomni taki fragment i na samą myśl o tym zaczyna ciec ślinka, to nie ma innej możliwości, jak tylko zabrać się za gotowanie!

A oto mój sposób na soczyste danie z drobiu, idealne na burzową pogodę i okres sesji egzaminacyjnej. Bo nic tak nie pobudza, jak unoszący się w całym mieszkaniu zapach smażonego kurczaka w porze obiadu.



Najlepiej jest zamarynować kurczaka i na kilka godzin wstawić do lodówki. Dobra marynata, to nie tylko świetny aromat, ale również soczyste mięso.

Na marynatę potrzebujecie:
- 4 łyżki oleju sezamowego
- 4 łyżki sosu sojowego
- 1 posiekana cebula
- 2 zmiażdżone ząbki czosnku
Wszystko wymieszajcie w misce, a potem dokładnie natrzyjcie tym kurczaka, i włóżcie na kilka godzin do lodówki.


Szafran – wysuszone znamiona kwiatów krokusa – w kulinariach uważany za synonim luksusu. Najdroższa przyprawa świata. Barwi potrawy na żółto, ale również nadaje im charakterystyczny, lekko gorzkawy smak. Przez starożytnych zaliczany do afrodyzjaków. Od wieków stosowany jako lekarstwo na złe samopoczucie, kaszel, katar, bezsenność i impotencję. Natomiast dzisiejsze badania dowodzą, że przyjmowanie go w nadmiernej dawce wywołuje stan podekscytowania, porównywalny w pewnej mierze z tym, jaki powoduje opium.

Gdybym wiedziała o tym wcześniej… :)

W każdym bądź razie, uzupełniając ostatnio przyprawowe zapasy, kupiłam opakowanie szafranu z nadzieją, że kiedyś się przyda. No i nie pomyliłam się.



Ryż zabarwiany szafranem na żółto:
Na dnie rondelka rozpuściłam masło, dodałam 200g ryżu i trochę podsmażyłam. Następnie co jakiś czas podlewałam go wrzącą wodą (aczkolwiek rosół jest lepszy), na koniec dodałam kilka nitek szafranu i dosoliłam do smaku.



Na moim talerzu zawsze goszczą jakieś warzywa. Tym razem odpowiednim, zarówno kolorystycznie jak i smakowo, wydało mi się leczo z bakłażana.

Pokrojonego w kostkę bakłażana, usmażyłam razem z cebulą na oliwie. Gdy się trochę skurczył i bardziej przysmażył dodałam jedną startą marchewkę, pokrojonego w kostkę pomidora bez skórki, 2 wyciśnięte ząbki czosnku, pół szklanki pomidorów ze słoika, 2 łyżki ketchupu oraz przyprawy do smaku (sol, świeżo zmielony pieprz, zioła prowansalski i kilka kropel tabasco).



Kurczak najpierw został podsmażony z obu stron na patelni, a następnie dla pewności wstawiony do piekarnika na kilkanaście minut.



Żeby talerz nie wyglądał zbyt nudno, postanowiłam pobawić się trochę w „mistrza” kuchni i uformowałam wieżyczki z leczo za pomocą prototypu foremki własnego wykonania. Jednak teraz widzę, że muszę popracować jeszcze nad zapełnianiem wolnej przestrzeni. Na szczęście układ potraw nie miał wpływu na ich smak.

Wyszło domowo i wybornie!

niedziela, 30 maja 2010

~ Inspiracja w sam raz na niedzielne śniadanie ~



Czy wiecie jaki jest najlepszy sposób na cieszenie się pięknem chwil?
Trzeba mieć jak najmniej wolnego czasu!


Ekspertami w tej dziedzinie niewątpliwie są moi rodzice. Wiecznie w biegu, zbierający się gdzieś, wracający skądś, biegnący dokądś. Codziennie starający się pogodzić obowiązki życia zawodowego z przyjemnościami życia codziennego.

W dzisiejszych czasach rodzinne sielanki prosto z katalogów odchodzą do lamusa. Mamy coraz mniej czasu dla siebie samych, nie wspominając już o naszych najbliższych. Jednak nie musicie się tym tak przejmować, gdyż wiem z doświadczenia, że „dla chcącego nic trudnego” i wolny moment do wspólnego celebrowania życia z rodziną też się znajdzie.

Zdaję sobie sprawę, że ciężko jest pogodzić różne zainteresowania, odmienne poglądy, indywidualne grafiki i kolidujące ze sobą rozkłady dnia wszystkich domowników. Ale niewątpliwie najbardziej sprawdzonym sposobem na zebranie wszystkich jednocześnie, w tym samym miejscu, jest zaproszenie do wspólnego biesiadowania. Przy stole oczywiście!

W moim domu na przykład, taką małą tradycją, od kilku dobrych lat są niedzielne śniadania. Posiłek zjedzony w miłej, spokojnej atmosferze. Bez pośpiechu. Stresu. Przy filiżance świeżo zaparzonej kawy lub herbaty z cytryną. Składający się z mlecznej kaszy, wspólnie przygotowanej jajecznicy lub twarożkowych serniczków.

Niestety teraz, od kiedy studiuję w innym mieście, takie spotkania są dla mnie dobrem luksusowym, dostępnym raz na jakiś czas. Nie mniej jednak potrzeba kontynuowania tego rodzinnego rytuału pozostała, przez co nieraz, na mój śniadaniowym stół trafiają takie właśnie „kwiatki” :)



Są to bardzo łatwe w przygotowaniu placuszki otrębowe z bakaliami oraz truskawkowe koktajle made by Pe.

Zapraszam do przygotowania!



Na placuszki potrzebujecie:
- 2 jajka
- otręby pszenne i owsiane (niegranulowane)
- pół opakowania waniliowego serka homogenizowanego (ja używam Danio)
- mix Waszych ulubionych suszonych owoców
- pestki dyni, słonecznika oraz dowolne orzechy np. laskowe, nerkowca
- łyżeczka cynamonu
- cukier lub słodzik do smaku (aczkolwiek dla zdrowia proponuję polegać na słodyczy suszonych owoców)
W misce wymieszajcie jajka, potem dodajcie otręby i pozostałe składniki. Smażcie placki na dobrze rozgrzanej, teflonowej patelni.





Jeżeli nie podołacie tej otrębowej przyjemności za jednym razem, zapewniam, że placuszki idealnie zastąpią Wam popołudniową przekąskę lub potowarzyszą, jako zdrowy słodycz, w porze podwieczorka.



Nam najlepiej smakowały zjedzone na śniadanie w zeszłą niedzielę. Na balkonie w promieniach słońca, z serkiem wiejskim i wyśmienitym truskawkowym koktajlem (zwinnie zmiksowane truskawki z waniliowym Danio i odrobiną jogurtu naturalnego).



Przepyszne kolory!

poniedziałek, 24 maja 2010

~ Tiramisu ~

Kremy, musy, pianki … jakikolwiek deser posiadający choć jeden z tych trzech wyrazów w nazwie lub opisie od razu jest sprzedany! Mnie oczywiście!

Ogólnie uważam się za osobę o słonym podniebieniu. Słodkości, choć kuszące, są w moim przypadku do zignorowania. Dlatego też, jeśli już decyduję się na jakiś deser, musi być „tak jak lubię”. Oczywiście najprościej taki efekt osiągnąć, poprzez samodzielne przygotowanie.

Od kiedy zaczęłam pisać tego bloga zarówno w mojej lodówce jak i szafkach pojawiły się produkty, o które wcześniej bym siebie nawet nie podejrzewała. Jednak teraz są to absolutne, spożywcze „must have”. Mam na myśli serek mascarpone, śmietanę kremówkę, świeżą dymkę, różne mąki, laski wanilii, rozmaite suszone zioła, oleje i oliwy w dowolnych smakach...Tak więc teraz, gdy zabieram się do przygotowania składników wymaganych przez poszczególny przepis, ku własnemu zaskoczeniu, stwierdzam, że jakimś cudem posiadam wszystkie potrzebne ingredienty. Totalny luksus!

I tak, gdy ostatnio naszła mnie ochota na Tiramisu, ma się rozumieć według własnej interpretacji, na mojej drodze nie stanęła żadna przeszkoda, nie licząc czasu, który deser musiał przestać w lodówce.

Do przygotowania tiramisu użyłam:

- szklankę ubitej śmietany
- 2 żółtka
- 3 łyżki cukru pudru
- 250g mascarpone
- 4 łyżki białego rumu
- 10 biszkoptów „lady fingers” (do kupienia w Żabce)
- szklankę mocnej kawy (wystudzonej)
- kilka łyżek gorzkiego kakao
- kilka łyżek startej, gorzkiej czekolady

Żółtka i cukier ubijałam w misce na gładką masę przez około 5 minut. Do masy dodałam mascarpone i bitą śmietanę. Całość miksowałam aż powstał jednolity krem. Do zimnej kawy dodałam rum. Do, wcześniej przygotowanych, szklanek wkładałam na przemian nasączone kawą biszkopty i krem.



Jak już wspomniałam w moim przypadku „mniej” oznacza „więcej”, toteż ilość biszkoptowych warstw zależy od Waszych indywidualnych upodobań.



Słynne "Lady Fingers" - polskie "kocie języczki"

Na koniec posypałam wszystko kakao i czekoladowymi wiórkami, przykryłam folią i wstawiłam do lodówki na całą dobę. Bardzo długą dobę. Ponieważ pierwszy raz robiłam Tiramisu, chciałam jak najszybciej sprawdzić, czy udało mi się uzyskać odpowiednią konsystencję i smak kremu. Na szczęście trafiłam idealnie. Masa była odpowiednio lekka i puszysta, a kiedy miałam już dość słodyczy wystarczyło odnaleźć biszkopt, którego gorycz przynosiła ulgę przesłodzonym zmysłom.



Mam nadzieję, że ta interpretacja deseru przypadnie do gustu każdemu wielbicielowi tego włsokiego przysmaku!



Smacznego!

piątek, 21 maja 2010

~ Niedoceniona kasza ~

Chińczycy mają ryż, Hindusi ciecierzycę, Amerykanie kaszę kukurydzianą, a My? My mamy cały kalejdoskop – gryczana, jaglana, jęczmienna, owsiana, manna, perłowa…

Wszystko zaczęło się, kiedy byliśmy jeszcze mali… Nasze ukochane babcie, mamusie i ciocie próbowały, najczęściej siłą, przekonać nas, że jedzenie kaszy jest zdrowe. Niestety zapominały przy tym, że a) nie lubimy, jak nam się coś wmusza i b) myślimy, że „zdrowe” oznacza „niedobre”. Przypuszczam więc, że właśnie stąd wzięło się powszechne zniechęcenie tak wielu osób do kasz.



Pisząc tego bloga wyznaczyłam sobie pewien cel. Mianowicie chcę pokazać Wam, jak jadało i jada się kasze w mojej rodzinie. Tym samym spróbuję udowodnić Wam, że odpowiednie przygotowanie potrafi zdziałać cuda. A być może ostatecznie przekonam Was, że „kasza” faktycznie jest zdrowa, a „zdrowa” wcale nie musi oznaczać ”zła”.

Gotując kasze popełniamy jeden zasadniczy błąd. Traktujemy je jako substytut ziemniaków, bądź jako bezpłciowy dodatek do „kotleta”. Ja chcę byście spojrzeli na kaszę z innej strony. Byście zobaczyli w niej potrawę samą w sobie. Bogatą w składniki odżywcze i minerały. Doskonałą na zimno i gorąco. O każdej porze roku i dnia. Słodką bądź wytrawną. Z sosem albo bez.



Idealny polsko-włoski mix, czyli kasza jęczmienna z zielonym Pesto. Nie byłabym sobą, gdybym zrezygnowała z okazji do zjedzenia sałatki warzywnej z ulubionym sosem miodowo-musztardowym.



Od kilku lat przemysł spożywczy stosuje politykę ułatwiania życia konsumentom. Na sklepowych półkach znajdziemy rozmaite „dania na patelnię”, mrożonki, łuskane pestki, zupy w woreczkach, posiekane warzywa… Jednak najbardziej drażni mnie porcjowanie i pakowanie kasz do plastikowych saszetek. A co z masłem?! A co z mieszaniem?!

Nigdy nie godzę się na takie bezczelne pozbawienie mnie przyjemności oglądania jak kostka masła, topiąc się leniwie, „ozłaca” powoli wszystkie ziarna. Dlatego też ignoruję zalecenia producenta i zawsze ochoczo rozrywam torebkę, a potem nasłuchuję, jak dopiero co uwolnione ziarna uderzają wesoło o dno naczynia.



Już jako mała dziewczynka sporo kręciłam się po kuchni podczas gdy babcia lub mama szykowały obiad. By zapobiec jakiejś kuchennej katastrofie, dawano mi miskę z kaszą, którą musiałam kilka razy opłukać i przebrać. Dzisiaj również, jeżeli mam troszkę więcej czasu, staram się obmywać ziarna pod bieżącym strumieniem wody, co po ugotowaniu daje bardziej sypki efekt.

Co najważniejsze, oprócz dużego wyboru rodzajów kasz pod względem smaku, koloru i faktury mamy również niemałą różnorodność w ich zastosowaniu. Możemy je znaleźć w zupie, na talerzu obok mielonego, zalane mięsnym gulaszem albo mlekiem. Jednak podczas ostatnich poszukiwań kulinarnych inspiracji natknęłam się na coś „nowego” - ( a może raczej zapomnianego?) - przepis na placki z kaszy gryczanej. Przyznaję, że nie mogłam się doczekać końcowego efektu tej gryczanej przemiany.

Tradycyjnie nie obeszło się bez małej modernizacji dania, dzięki czemu obiadek wyszedł naprawdę wyśmienity! No i jaki zdrowy!



"Niech rozsądzi nas kapusta!" / "Co, kapusta?! Głowa pusta?!"





Smacznego!

wtorek, 18 maja 2010

~ Bella Italia! ~

Jak się zabrać do robienia ravioli? Przede wszystkim należy wziąć kilka głębszych oddechów… :) …przygotować dobry przepis, zgromadzić potrzebne składniki, zaprosić miłośnika włoskiej kuchni (dla większej motywacji), ale także przyda się szczypta odwagi i odrobina zamiłowania do pokonywania wyzwań. Bo co jak co, ravioli brzmi groźnie, ale czy takie jest w rzeczywistości, przekonajcie się sami…

Ciasto.



Nie było łatwo znaleźć porządnie „brzmiący” przepis, ale w końcu trafiłam na film, na którym włoska babcia pokazywała krok po kroku, co należy zrobić. W ogóle w większość przypadków, proponuje się użycie „semolina flour”, czyli mąki z kaszy mannej. Ja wymieszałam w proporcji 1:1 kaszę manną i zwykłą mąkę.

- szklanka kaszy mannej
- szklanka zwykłej mąki
- 2 jajka (na każdą szklankę mąki 1 jajko)
- szczypta soli
- ciepła woda

Jeżeli chcemy by nasz makaron wyszedł pełno jajeczny i miał intensywny, żółty kolor zamiast całych jaj użyjcie tylko żółtek.



Wymieszajcie na blacie mąkę z kaszą i solą, a następnie utwórzcie kopiec z dziurką w środku. Dodajcie jajka i zacznijcie rozrabiać ciasto, dolewając wody. Ugniatajcie ciasto do momentu aż stanie się gładkie. Zawińcie w wilgotną ściereczkę i odłóżcie na bok.

Farsz:



- łosoś (2 dzwonki ugotowane na parze)
- 250g ricotty
- starty parmezan
- 50g koziego sera
- suszone pomidory (drobno posiekane)
- koperek
- wyciśnięte 2 ząbki czosnku
- cebula
- opakowanie szpinaku (z oberwanymi łodyżkami)
- świeżo zmielony pieprz, bazylia i oregano
- masło
Na łyżeczce masła podsmażcie cebulę, opakowanie świeżego szpinaku, suszone pomidory i czosnek –wersja wegetariańska. Natomiast jeśli w pobliżu Waszej kuchni znajdzie się ktoś bardzo bardzo głodny (w mojej w tym momencie zmaterializowała się Paulina) możecie zapomnieć o wegetarianizmie. . .

„Ej, jakoś mało tego szpinaku! Czy mogłabyś czymś to uzupełnić?”

Szybki przegląd zapasów zatrzymał się na zamrożonych kawałkach łososia, które zaraz trafiły do parowaru (bezcenny wynalazek), a następnie, drobno pokrojone, na patelnię. Zdejmijcie patelnię z ognia, a jak wszystko trochę przestygnie, dodajcie sery i przyprawy do smaku. Farsz doprawiajcie w zależności od sosu, z którym podacie Waszą pastę. Jeśli zrobicie sos bardziej słony, lepiej uważać by nie przesolić nadzienia i odwrotnie.



Domowe pesto.



Niemal każdy przepis powie Wam byście użyli orzeszków pinii. Jednak nie należą one do najtańszych, a poza tym ciężko je dostać w zwykłym sklepie . Dlatego też proponuję je zastąpić chociażby pestkami słonecznika.

Ja do zrobienia Pesto użyłam:
- mikser
- uprażone orzeszki nerkowca, pestki dyni i słonecznika
- starty parmezan
- oliwę z oliwek
- świeżo zmielony czarny pieprz
- dużo bazylii
- trochę soku z cytryny





Wrzućcie składniki do miksera i zmielcie aż powstanie gładka masa. Na pewno zaskoczy Was intensywny i apetyczny zapach bazylii. Takie pesto możecie przełożyć do słoika i trzymać w lodówce nawet przez kilka dni. Idealnie do dekoracji, ale również do zjedzenia!

Sosy.

Kiedy gościcie więcej osób i nie macie pewności, co do preferencji smakowych którejś z nich, popuśćcie wodze fantazji i pobawcie się w przygotowanie kilku sosów.

Dzisiaj do ravioli zaproponowałam kremowy sos z gorgonzoli (zakładka Przepisy)



oraz lżejszy pomidorowy.



Na patelni podsmażyłam cebulkę, dodałam pomidory z bakłażanem i cukinią ze słoika (Barilla), ząbek czosnku, trochę przygotowanej wody, przyprawy do smaku oraz odrobinę kropel niezawodnego ketchupu (Heinz łagodny).

Lepienie.

Proces lepienia ravioli został idealnie pokazany na tej stronie.

Gotowanie.



Zagotujcie duży garnek wody z solą i oliwą z oliwek. Ravioli gotujcie ok. 2-3 minut, aż do wypłynięcia.

Nałóżcie porcję na głęboki talerz, polejcie sosem, udekorujcie listkami bazylii oraz pesto i ecco fatto!



sobota, 15 maja 2010

~ Słodko-kwaśny smak dzieciństwa ~

Jak byłam mała prawie każde wakacje spędzałam z dziadkami na działce. Do tej pory nostalgicznie wspominam orzeźwiające powietrze poranków, mieniącą się na liściach rosę, pohukiwania sowy w pobliskim lesie. Ale również przypominają mi się herbatki u pana pszczelarza z przepysznymi miodami o dowolnym smaku. Intensywny zapach świeżych ziół dosypywanych do gorącej zupy. Słodycz poziomek i malin zerwanych prosto z krzaka.



To właśnie wtedy zaczęła się moja przygoda z rabarbarem. Niedoceniane warzywo(?!) o niesamowicie orzeźwiającym i kwaśnym smaku.



Mam totalnego bzika na punkcie miksowania, mieszania, łączenia i zestawianie różnych smaków. Nic tak nie zaspokaja moich zwariowanych upodobań, jak słodko-kwaśny mix! Dlatego też wraz z pojawieniem się cieplejszych dni, przychodzi również ochota na pyszny i lekki deser – rabarbar z kruszonką. Możecie zrobić kilka wersji tej potrawy. Tarta? Albo ciasto na kruchym spodzie? A może ciasto drożdżowe? Dzisiaj wybrałam wersję light, w sam raz na ciepły, majowy dzień.



Mmm, w całym mieszkaniu przez godzinę unosił się słodki, waniliowo-maślany zapach kruszonki. Gorąco polecam!



Dla każdego, kto chciałby by słodki smak zadominował, proponuję dodanie gałki śmietankowych lub waniliowych lodów. A bardziej pracowici z Was mogą skorzystać z tego przepisu na sos waniliowy.



Smacznego!

czwartek, 13 maja 2010

~ Zapach wiosny ~

Wiosna jest moją ulubioną porą roku. Wraz z budzeniem się przyrody po długim, głębokim zimowym śnie, ja również zaczynam powracać do życia. Chce mi się wszystkiego bardziej i więcej. Uwielbiam przesiadywanie na balkonie z kubkiem herbaty, zrzucanie kolejnych warstw niewygodnej garderoby, wydłużanie drogi powrotnej do domu. Lubię obserwować jak coraz więcej ludzi wychodzi na ulicę, zaludnia kawiarniane ogródki, parki, place zabaw. To właśnie wiosną jestem stałą klientką miejscowych straganów. Gdyż nic tak nie pobudza mojego apetytu, jak zapach oraz intensywny kolor krajowych warzyw i owoców. Jednak nie tylko w lodówce zachodzą widoczne zmiany. W całym mieszkaniu od czasu do czasu unosi się słodki zapach świeżych kwiatów.

Dzisiaj także nie mogłam przejść obojętnie obok tych pięknych, fioletowych gałązek…



Kiedy wiem, że czeka mnie długi i męczący dzień, moje śniadanie musi składać się z jakiejś jajecznej potrawy. Może to być jajko na miękko, jajecznica lub pasta jajeczna… Jednak nie da się wszystkiego przewidzieć. Tak też było dzisiaj. Pobudka 6.30, twarożek, sześć godzin w pracy, podwójne espresso, środek dnia, pora obiadu, a ja ledwo utrzymuję się na nogach. Jak już wspomniałam była pora obiadowa, a więc…





…wbrew ogólnemu przekonaniu, że jajka jada się tylko na śniadania, po powrocie do domu, postanowiłam zrobić omlet. Podsmażyłam na patelni suszone i świeże pomidory, paprykę oraz cebulę. W misce wybełtałam jajka z odrobiną mleka, żeby nadać im puszystości. Pokroiłam wędzonego łososia, resztki koziego sera, gorgonzoli i dużo zieleniny. Paulina musiała zwęszyć ten jajeczny spisek i nim zdążyłam dokończyć dzieło pojawiła się u progu drzwi. Dodałam więc więcej składników, a oto jaki był efekt tej jajecznej improwizacji.



Wersja z awokado...



Wersja z gorgonzolą...



Oczywiście obydwa talerze zaraz po sesji zdjęciowej zostały zalane hektolitrami ketchupu, ale kto z Was nie zna tego idealnego połączenia :)

Smacznego!

środa, 12 maja 2010

~ Truskawkowy vintage... ~


Czasami nie można inaczej jak tylko na słodko. Szczególnie po dniu pełnym wrażeń…

Dzisiaj, po raz pierwszy, występowałam w roli pedagoga-plastyka. Zresztą zupełnie przez przypadek i całkowicie jednorazowo. Przez 5 godzin próbowałam wczuć się w rolę „zwariowanej malarki”, nakłaniającej dzieciaki do przenoszenia słuchanej muzyki na papier. Niewątpliwie praca z młodzieżą jest zajęciem ciekawym i zaskakującym, ale także bardzo wyczerpującym zarówno nerwowo jak i fizycznie.
Niestety, po wszystkim, nie mogłam liczyć na szybki powrót do domu i relaks z nogami wyciągniętymi na kanapie.

Po pracy czekało na mnie kolejne zadanie. Aczkolwiek nigdy nie powiedziałabym, że zakup miksera może okazać się aż tak nieprzyjemnym zajęciem. Po kilku nieudanych próbach odszukania sprzedawcy (widocznie nie każdy pracuje w systemie prowizyjnym), jednym niemiłym spławieniu przez pracownika „innego” działu i dwóch zaczerwienionych z wściekłości policzkach, udałam się do innego sklepu. A tam kolejna niespodzianka! Te same produkty, ale o 25% droższe! No cóż, potrzeba była niemała, a wizja miękkiej kanapy determinująca, więc w końcu zdecydowałam się na „volvo” wśród mikserów.

Jako że raczej jestem kierowcą lewostronnej Warszawy, miałam trochę kłopotów z przedostaniem się na właściwą stronę rzeki. Po kilku błędnych decyzjach, nadprogramowych kilometrach oraz dłużących się minutach przestanych w korkach zrozumiałam, że nie będzie tak łatwo. Dlatego też, gdy dotarłam do domu, o 1,5 godziny później niż przewidywałam, marzyłam tylko o jednej rzeczy.
O połączeniu świeżych truskawek w miodowo-balsamicznym sosie z waniliowym mascarpone z przepisu mojej wybawczyni.


Jak zwykle te kuchenne improwizacje sprawiły mi wiele przyjemności, pomogły rozładować napięcie, a w efekcie końcowym dostarczyły naszym podniebieniom nieziemskich rozkoszy.





Smacznego!